6 kwi 2010

O tym, że nie bardzo wiem, jak zatytułować

Żyjemy sobie dalej bez Rudej. Brak mi jej bardzo mocno, ale czuję też ulgę. Jej ostatnie chwile (a może godziny) to było ogromne cierpienie i dla niej eutanazja była wybawieniem. Już nic mojej kochanej maRudy nie boli.

A poza tym stara bieda: Dodek smarka, znów jest na lekach i pod kontrolą lekarze. Tuż przed świętami zrzucił śniadanie i był mało brojny, więc poleciałam z nim do weta, ale nic nie znalazł. Ponowna wizyta jutro lub pojutrze.

Małpa ma znowu zapalenie dziąseł, na razie na antybiotyku, potem bezwzględnie trzeba dojść, dlaczego.

Gluś ma depresję chyba. Bardzo Rudej szukał i jeszcze czasem patrzy tam, gdzie ona sobie zwykle siedziała, jakby miał nadzieję, ze ją tam znajdzie. W niedzielę świąteczną bardzo mnie wystraszył, bo zaczął wymiotować, po troszku żółtą śliną, ale potem mu przeszło. Pilnie go obserwuję i jak już uporam się z problemem Małpy, to profilaktycznie zatargam go do weta. Chyba że coś wcześniej zacznie się dziać.

Kupiłam kotom laserek wskaźnik. HA! Strzał w dziesiątkę, nawet postawny Glucho ruszył gruby tyłek i polatał za światełkiem.

Przez ostatnie dwa dni polujemy z Basią sąsiadką na dwie ciężarne kotki do sterylki. Na jedną to polujemy już chyba drugi albo trzeci rok. I obie są dzikie, w dodatku dokarmiane przez okolicznych mieszkańców, zatem klatka łapka odpada. Szlag! Lada tydzień urodzą i znowu przybędzie kotów. I pewnie część umrze.

Ale za to udało mi się capnąć koteczkę działkową (muszę jej dac jakieś imię wreszcie), która już jest po zabiegu i zaraz po nią jadę. Ona była cudowną matką dla swoich kociąt, naprawdę wzruszała mnie, no ale tak trzeba było. I zaczynamy zbierać kasę na sterylki na resztę kotek, na działkach jest ich kilka, na osiedlu też, chociaż te tu są dzikie, cholipa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz